czwartek, 17 marca 2016

W prawie telegraficznym skrócie

W tym tygodniu wiele czasu spędziłam w Diecezjalnym Centrum Wolontariatu, jednak głupio mi nawet to opisywać, gdyż nie zrobiłam tam nic... DCW stało się raczej taką odskocznią od nadmiaru obowiązków, miejscem odpoczynku, a nie pracy. Nie zmienia to faktu, że ogólnie w wolontariacie działo się sporo. Postaram się to pokrótce streścić.
We wtorek spędziłam w wolontariacie 2 godziny... Jak zawsze był tam tłum ludzi, zamieszanie, wynikło z tego tyle, że nic nie zrobiłam konkretnego. Później pojechałam na "Herbatę z aureolą", na której jakoby też byłam wolontariuszem, a nie gościem, gdyż pełniłam funkcję "kelnerki" i "odźwiernego". Przybyła rekordowa liczba osób - 48, a zwykle jest około 25-ciu. Niestety, więcej nie mogę zdradzić, gdyż piszę na ten temat reportaż, który nie może być wcześniej publikowany, nawet we fragmentach :)
Środa była bardzo emocjonującym dniem, gdyż  odbywało się wtedy spotkanie dla wolontariuszy zaangażowanych w przygotowania do ŚDM. Oczywiście wpadłam wcześniej, aby pomóc w przygotowaniach, jednak zbyt wiele się nie napracowałam, ot, coś spakować, dokupić itd. Podczas spotkania pełniłam rolę "bileterki", gdyż było to pierwsze spotkanie biletowane. Ułatwiło to bardzo organizację, wiedzieliśmy, ile przygotować krzeseł czy poczęstunku, kto będzie obecny itd. Dowiedzieliśmy się na nim, co zrobić w ramach ŚDM, skoro zostało tak mało czasu, dlaczego jechać i jak zachęcić do tego innych.
Dziś,w czwartek, po zajęciach i praktykach wpadłam do DCW, aby sie "przechować" przed kursem języka migowego, gdyż mam zbyt daleko, by wracać do domu. To kolejny dzień, w którym DCW "żyło" wizytami różnych gości, więc też nic nie zrobiłam konkretnego.
Z jednej strony jest mi bardzo głupio, że nie pomagam w niczym, mniej się angażuję, rzadziej przychodzę, ale  drugiej cieszę się, że znalazłam takie miejsce, w którym mogę odetchnąć od codzienności. Nie ma tu pośpiechu, mnóstwa obowiązków, mogę przestać myśleć o tym, czego jeszcze nie zrobiłam, a powinnam. Tu czas płynie własnym tempem. W ostatnim okresie tego mi najbardziej brakuje, a w DCW znajduję swoją oazę.

piątek, 11 marca 2016

Zbióka żywności

Już w niedzielę zapowiedziałam naszemu koordynatorowi, że nie będę miała kiedy przyjść do caritas, bo mam bardzo ciężki tydzień. Okazało się, że byłam częściej niż zazwyczaj :)
Najpierw zatęskniłam już we wtorek, wszystko mnie denerwowało, a w DCW mogę nie myśleć o problemach, tylko zrelaksować się. A że wtedy był Dzień Kobiet, to otrzymałam nawet prezent - prymulę w doniczce, właśnie spoglądam na nią na parapecie.W środę Arek, jeden z pracowników DCW, miał urodziny, więc z samego rana przybiegłam złożyć mu życzenia. A w czwartek, Dzień Mężczyzn, więc już o 8 rano przyszłam ze słodkim upominkiem dla pracowników. Nie mieli ode mnie dużo odpoczynku, gdyż zaraz po w-f-ie i praktykach znów przybyłam. Najpierw wpisałam dane wolontariuszy do systemu, ale nie było ich wiele, więc zaraz przeszłam do prywatnych spraw :)
Chyba już wspominałam, że w ramach ŚDM korzystam z kursu dziennikarskiego.  Jednym z zadań jest opisanie sylwetki jakiejś osoby angażującej się w diecezji. Przez moje lenistwo (no cóż, nie chciało mi się nigdzie szukać) wybrałam naszego koordynatora wolontariatu, jednak po wysłuchaniu jego historii nie żałuję tego. Może podzielę się kiedyś efektami mojej pracy, jednak nie o tym chciałam dziś pisać.
Chodząc na kurs języka migowego kilka miesięcy temu, zobowiązałam się, że  razie potrzeby pomogę wolontaryjne w jakieś akcji. Niedawno do mnie zadzwoniono i zapytano, czy mogłabym pomóc przy zbiórce żywności. Odparłam, że oczywiście, przecież mam doświadczenie. Słowo się rzekło, więc dziś nastąpił ten dzień. Tak wiem, tu właśnie przestajesz czytać, już tyle razy opisywałam zbiórkę żywności. Ale nie ma dwóch takich samych akcji, zawsze coś mnie zaskakuje, uczę się czegoś nowego, uświadamiam sobie coś, tak też było dziś.
Dzisiejszą zbiórkę odbywałam w ogromnym sklepie, nie będę reklamować, ale to moja pierwsza akcja w budynku tej sieci. Pierwszym zaskoczeniem było, że stoję bezpośrednio za kasami, zazwyczaj równocześnie byłam przy wejściu i wyjściu. Kolejnym: to, że mam osobie głuchoniemej wytłumaczyć zakres obowiązków. Miałam zazwyczaj standardowe formuły, które zawsze się sprawdzały, a tu co kazać jej robić? Wraz z inną, zbliżoną do siebie wiekowo, wolontariuszką, miała rozdawać ulotki, a ja zajęłam się pakowaniem, układaniem i dziękowaniem klientom za zakupione towary. Na początku było dość mizernie, nikt nie chciał podzielić się zakupami. Po jakiś 20 minutach od rozpoczęcia przyszła pani z pełnym koszykiem produktów dla nas i powiedziała, że ma dobrą rękę, więc dzięki niej zacznie się nam powodzić. Nie uwierzycie, ale momentalnie kosz zaczął się zapełniać. Niektórzy oddawali nam połowę zakupów, inni wrzucali to, co mogli sobie odjąć z zakupów. W tym sklepie, pewnie dzięki temu, że stał przy kasie, był olej oraz cukier. To dobrze, bo może pamiętacie, że w innych sklepach są np. głównie makarony czy mąki. Dzięki temu, że w każdym sklepie inne produkty są wrzucane, paczki dla najuboższych są skomponowane  w różnorodne składniki. Podczas zbiórki spotkałam panią z uczelnianego sekretariatu. Stwierdziła, że jak mnie zobaczyła, to głupio byłoby jej nie wrzucić nic do kosza. Taki aspekt "aj to znajomy, wstyd nie wrzucić" sprawdza się również podczas kwest pod kościołami czy WOŚP. Ogromnie cieszyło mnie, gdy to małe dzieci wkładały coś do kosza, niektórzy rezygnowali z batonika, który miał być tylko dla nich i wrzucali dla potrzebujących. Niektórzy nastolatkowie nawet sami podchodzili i dopytywali o cel zbiórki czy potrzebne produkty. To wspaniałe uczucie, gdy widzę, że rosną nam tak wrażliwe na potrzeby innych osoby.
Podczas zbiórki żywności miałam jednak negatywne rozmyślania o pewnej sprawie - odpowiedzialności. Zazwyczaj, gdy byłam opiekunem młodzieży podczas zbiórek, ktoś nie przychodził, spóźniał się, Rozumiałam, przecież mogą jeszcze nie mieć wyrobionej odpowiedzialności. Wstyd mi jednak za dorosłych ludzi, którzy najpierw wyrazili chęć pomocy, a potem nie przyszli. Po mojej "zmianie" przyszła tylko jedna dziewczyna, również z tego samego kursu migowego. Pozostałe 4 (!) osoby nie dotarły, a byli to dorośli ludzie. Zostałam z nią godzinę, ale później już musiałam wracać. Rozumiem różne sytuacje życiowe, ale istnieją telefony, Facebook itd. Odpowiedzialny człowiek szuka kogoś na swoje miejsce. Sama czułam się dziś bardzo źle, w nocy spałam tylko 2 godziny, ciężko mi było stać tyle godzin ze względu na ból itd. Mimo to wzięłam udział, wsparłam akcję. Da się? Da! Wystarczą tylko chęci.
Znowu wszystko pełne chaosu. Już powieki same mi się przymykają, ledwie widzę literki. na koniec chcę jednak prosić o wsparcie zbiórki żywności, która naprawdę pomaga innym. Dobranoc Wam!

niedziela, 6 marca 2016

Medialnie

Dziś chciałam Wam krótko opowiedzieć o dwóch wydarzeniach, które w ostatnim czasie "wywołał" u mnie wolontariat w Caritas. Krótko, bo ostatnio doba jakby się kurczyła, a obowiązków przybywało. 
W czwartek udało mi się wpaść na dłużej do Caritas, opowiedzieć o Brukseli i oczywiście pomóc, a było mnóstwo "papierkowej" roboty. Przybyło jednak tylu wolontariuszy, że ja tylko "nadzorowałam" ich pracę :) Czyli to, co lubię najbardziej!
Wtedy też nasz koordynator zapytał, czy ktoś z obecnych wolontariuszy nie mógłby kolejnego dnia opowiedzieć o wolontariacie w szkole katolickiej podczas rekolekcji. Nikt się jakoś nie rwał, no a ja nie umiem odmawiać :), więc się zgodziłam "skoczyć" przed zajęciami. W piątek rano okazało się, że nie będę "przemawiać" raz, tylko dwa, przed różnymi grupami. Ostatnie przestrogi od koordynatora: nie bądź zbyt dynamiczna, spokojnie, mów prosto, to co czujesz. Taaaa, widać, że nigdy nie widział mnie przed publicznością. Co innego, gdy mam wyuczony tekst lub jakiś do przeczytania, a inaczej, gdy muszę powiedzieć coś swojego.  Nawet na praktykach w szkole dużo wcześniej się przygotowuję, planuję, doczytuję różne informacje. Może nie sprawiam takiego wrażenia (ach, moja doskonała gra aktorska :), ale jestem bardzo nieśmiała. Problem stanowi dla mnie zadzwonienie do kogoś, wejście do sklepu i nic nie kupienie, poproszenie kogoś o wskazanie drogi... A tu mam wyjść przed tłum licealistów i powiedzieć, że wolontariat jest super. Jeszcze okazało się, że mam dosłownie kilka minut na przekazanie wszystkiego w tzw. "przerwie technicznej". A w drugiej turze wręcz "weszłam z butami" na Mszę Świętą. Jeden z księży podszedł do mnie i mówi: "Odwagi!". A ja już mam w myślach: "Czyli widać mój stres?". Jednak talent aktorski mam, wyszłam dziarskim krokiem, coś tam powiedziałam. Nawet otrzymałam potężne brawa. Najgorsze jest jednak poczucie, że nie wiem, czy zasiałam ziarno zachęty do wolontariatu czy wyjazdu do Krakowa na ŚDM, czy moje słowa były właśnie "przerwą techniczną", czy to coś dało. Ale emocje przy tym były ogromne, jeszcze długo po waliło mi serce, miałam zadyszkę jak po maratonie.
Dziś, czyli w niedzielę, musiałam zmienić wszelkie plany (a miałam pierwszy raz w życiu zamorsować) i znów postawić przed szereg wolontariat. Okazało się, że telewizja chce nagrać filmik zachęcający do wyjazdy na ŚDM do Krakowa akurat w biurze wolontariatu. A że ja wiem, gdzie co leży i siostry zakonne mnie kojarzą, to miałam za zadanie otworzyć DCW, "ogarnąć", czyli sprawdzić, czy nigdzie przypadkiem nie leżą dokumenty z jakimiś danymi osobowymi, jakieś niepotrzebne szpargały itd. Pomimo usilnych wysiłków, niestety nie pokazano mnie w telewizji :) To jest gdzieś mignęły moje plecy, ale nie spowodują chyba one mojej dalszej medialnej kariery :) Chcecie obejrzeć? http://kielce.tvp.pl/24317526/przygotowania-do-swiatowych-dni-mlodziezy
To dzisiejsze nagrywanie uświadomiło mi, jak wciąż niewiele wiem o ŚDM. Na szczęście nikt nie o nic nie pytał ;) Trochę nie podobało mi się, że dziennikarka sterowała wypowiedziami, mówiła, co chciałaby usłyszeć. Nie pozwoliło to przekazać tego, co naprawdę chcieliśmy. No ale trudno, świat mediów taki jest :)

Wracam do obowiązków. Miłego wieczoru :)

wtorek, 1 marca 2016

Bruksela cz. 3

Och, wiem, jestem chaotyczna. Tak to jest, gdy chce się przekazać wszystko, a jest się na świeżo z wrażeniami. Powróćmy do Polaków w Brukseli. Są oni cenieni od wieków. Już kilka wieków temu tylko polscy malarze otrzymywali stypendia, dziś jesteśmy cenieni jako dobrzy pracownicy. I mam nadzieję, że nikt długo nie zniszczy nam tej opinii. Mnóstwo osób polskiego pochodzenia jest zatrudnionych w tutejszych instytucjach i są rewelacyjnymi pracownikami. Osoby z tzw. klasy inteligenckiej pomagają sobie, nasza pani przewodnik bezpłatnie tłumaczy polskim studentom dokumenty na uczelnie.

Każde belgijskie miasto ma swoje kolory. Brukseli to ciemnozielony i krwistoczerwony, a patronem jest Michał Archanioł. Ciekawostką jest to, że obok siebie występują zabytkowe, np. gotyckie budynki i te nowoczesne. I o dziwo nie wygląda to źle. A skąd pieniądze na to wszystko? Belgowie płacą duże podatki. Ja zastałam tam ogromne dźwigi, budowlańców, wszystko tak, jakby całe miasto chcieli stworzyć od nowa.  To trochę tak, jak z budową Parlamentu Europejskiego. Długo spierano się, gdzie ma być jego siedziba, więc Belgowie po cichu wyburzyli zabytkowe kamienice na całej ulicy i postawili "międzynarodową salę konferencyjną", czyli Parlament Europejski.

Przejdźmy może do istotnej kwestii - niedzielnej kolacji z panią europoseł Różą Thun. Specjalnie dla nas przyleciała z Polski. Jestem mile zaskoczona jej osobą, myślałam, że to będzie ktoś wyniosły i nieprzystępny,  a tu - niespodzianka! - ciepła, serdeczna kobieta. Podchodziła do każdego i pytała, z którego jest konkursu, dopytywała o różne sprawy. Troszczyła się o moje jedzenie bezglutenowe! To już wzbudziło u mnie szacunek :) Ofiarowałam jej skromny prezent z Caritas - cukrowy baranek. Była w szoku, ale i zadowolona, chwaliła się, że weźmie go ze sobą do Zakopanego na święta, często przypominała o tym, że go dostała. Pytała, jak to Caritas u nas przędzie, to zapewniłam, że ma się dobrze. Pani Róża nie stroniła od zdjęć czy odpowiedzi na trudne pytania. Kolacja skończyła się baaaaardzo późno, więc po powrocie do hotelu zaraz zasnęłam.

Ciekawostką z niedzieli jest to, że podczas zwiedzania nie zobaczyliśmy wiele, ot tylko Grand Place i Maneken Pis, kilka placy, pani przewodnik pokazała, w których miejscach są świątynie i tyle. Na szczęście po obiedzie (akurat tego dnia posiłki mi nie smakowały) mieliśmy czas wolny na zakupy. No to ja zebrałam grupkę i zaprowadziłam ich do Jeanneke Pie, mniej znanego symbolu miasta. O dziwo trafiłam bez większych problemów, dla pewności dopytałam jeszcze przechodniów. Tu może wtrącę ciekawostkę na temat mojego komunikowania się. Pierwszego dnia swobodnie zaczęłam dyskutować ze sprzedawcą. Zapytał skąd jestem, że tak zrozumiale mówię po angielsku. Trochę mnie to zaskoczyło, bo sądziłam, że mówię po francusku :) Najczęściej mówiłam po angielsku i francusku równocześnie i wszyscy mnie rozumieli! Wracając do zwiedzania: niestety, nie zdążyliśmy dotrzeć do sikającego pieska.

Niektórzy narzekają, że Bruksela to brudne miasto. No trochę śmieci fruwa, ale związane jest to właśnie z tym, że silne wiatry co chwilę wywiewają śmieci z pojemników. Brukselczycy nie brudzą, bo ich praktycznie nie ma :P Gdyby nie imigranci, europosłowie, którzy zakładają tu rodziny, to kompletnie by wymarło. 

Poniedziałek poświęcony był zwiedzaniu instytucji Unii Europejskiej. Wtedy też usłyszałam kolejną ciekawostkę. W Brukseli zamiast wróbli latają... zielone, mięsożerne papugi! To one kilkaset lat temu wyzbyły się wróbli. Ogólnie, gdyby nie budynki Unii to miasto wyglądałoby jak wymarłe, a tak czasem coś się dzieje. Takim naturalnym widokiem byli żołnierze, którzy wyraźnie akcentowali, że mają przy sobie broń, a także policjanci, ale z nimi można było swobodnie porozmawiać. Wszystko w związku z sytuacją w Paryżu i środkami ostrożności. Z tego powodu nie mogliśmy wejść do wielu instytucji, m.in. do budynku, w którym urzęduje Donald Tusk. Za to Parlament Europejski poznaliśmy od podszewki. Mieliśmy wykład na temat jego powstania, działania, w jaki sposób powstają ustawy. Spotkaliśmy się również z panią Różą, która chętnie odpowiadała na nasze pytania, pokazała, kto gdzie siedzi oraz zjedliśmy "poselski" lunch. Myślałam, że jedzą oni bardziej wykwintne rzeczy, a tu tak normalnie :) Dostaliśmy parlamentarne gadżety, które z pewnością przydadzą mi się.

Trudno wszystko opowiedzieć i niczego nie pominąć ani nie zanudzić. Ciekawym doświadczeniem było spotkanie osób, które znam z gazet jako zwycięzców różnych plebiscytów, w "naturalnym" środowisku. W Brukseli już byłam, ale poznałam ją zupełnie pod innym kątem. Najgorsza była chyba podróż. Ale dzięki niej zobaczyłam jak momentalnie w różnych regionach zmienia się pogoda - od słonecznego nieba przez deszcze aż po wysoki śnieg. Podziwiałam też widoki, przypatrywałam się, jak działają wiatraki produkujące energię czy dostrzegłam, jakie są różnice między drogami w poszczególnych krajach.

W tym miejscu chciałabym podziękować organizatorom wyjazdu oraz tym, dzięki którym mogłam na niego pojechać (organizatorzy Lauru Wolontariatu). Dziękuję też tym, którzy wsparli mnie przed wyjazdem w jakikolwiek sposób, nawet miłym słowem. Dzięki Wam przeżyłam to :P





Bruksela cz.2

Nie miałam jak wcześniej napisać, gdyż nie mogłam połączyć się z Internetem. Ale już wracam do łączności ze światem. W sobotę po kolacji mogliśmy ruszyć na miasto. Okazało się to bardzo trudne - wszystko tam jest zamykane o 19:00. No dobra, czynne są pewne sklepy i niektóre restauracje, ale nie tego szukałam. Miasto zamiera na weekend. Czyli sobotni wieczór mogłam spędzić na zwiedzaniu mojego * * * * hotelu. Jednak jedyne o czym marzyłam, to kąpiel i sen. Saunę, fitnes i inne udogodnienia odpuściłam :) Co do jedzenia podczas kolacji: miałam szaszłyk z dodatkami. U mnie w domu mama kawałki mięsa przeplata różnymi dodatkami: pieczarkami, cebulą, papryką. Tu na dwóch szaszłykach było jedynie nadziane mięso. Albo byłam bardzo głodna, albo było to przepyszne i w dodatku byłam najedzona tym.
Śniadanie miało formę szwedzkiego bufetu, ale wyglądało inaczej niż znam np. z kolonii. Mnóstwo stołów, jedzenie nieustannie podgrzewane, do wyboru śniadania z różnych miejsc świata. I jesz ile chcesz! No dobra, ale jedzenie to nie wszystko. W niedzielę po śniadaniu zwiedzaliśmy Brukselę. Nie mieliśmy na to wiele czasu. To, co zapamiętałam, to że miasto powstało na zasypanej rzece. Stąd różnice poziomów między ulicami, specyficzny klimat. Od stycznia codziennie padało, ale na nasz pobyt wyszło słońce. Belgowie często muszą się ratować witaminą D właśnie przez mało słonecznych dni. W największym szoku byłam, gdy okazało się, że wszędzie kwitną kwiaty. Dla tego klimatu jest już wiosna, trawa zieleni się, drzewa puszczają pąki. Szał, nie? Minusem jest przenikliwy wiatr związany z tą zasypaną rzeką. Zrywa czapki z głów.Ale Belgijkom to nie przeszkadza: noszą odkryte buty, gołe nogi do sukienek, po prostu ciepło im :-] Ekscentryczna pani przewodnik mówiła dużo ciekawostek, ale trudno je wszystkie zapamiętać. Wprawdzie kilka zapisałam, ale to tylko cząstka wszystkich informacji. Belgia to kraj katolicki. W niedzielę wszystkie sklepy i galerie, oprócz tych z pamiątkami i restauracji, są zamknięte. Wszyscy idą do kościoła i spędzają ten czas z rodziną. Tu chyba warto dodać ciekawostkę: na pierwsze i drugie dziecko jest około 200 € na dziecko, na trzecie już około 800 €. Na czwarte i kolejne znowu po 200. Nie podaję tego bez powodu, gdyż wiąże się to ze słynnym siusiającym chłopczykiem. W XVII wieku, gdy wielu mężczyzn zginęło podczas bitew, chciano zachęcić ludzi do prokreacji, odbudowania państwa. No to postawiono kontrowersyjną figurkę, która miała pobudzić do tego, gdyż pieniądze, tak jak i dziś, nie pobudziły Belgów do działania. Robiono to na wzór Rubensa, który wydawał, powiedzmy słowami pani przewodnik, ówczesny playboy.
Powróćmy może do religijności. Podczas zimy każdej niedzieli jest organizowana o 19:00 na placu Msza Święta dla bezdomnych. Po niej zapraszani są na ciepły posiłek i nocleg. Niby miasto katolickie, ale pierwszy klasztor dominikański tutaj został przekształcony na jeden z bardziej luksusowych hoteli. Miałam okazję uczestniczyć w polskiej Mszy Świętej. Pomimo, że kościół był ogromny, wszystkie miejsca w nim zajęte były przez Polaków. Ciekawe było dla mnie to, że wielu zajmowało miejsca wokół ołtarza lub jak najbliżej niego, nie tak jak w Polsce: jak najdalej, byle szybko uciec po mszy. Co tydzień jest wydawana gazetka parafialna w nakładzie 2,5 tysiąca i byłam świadkiem, że nic nie zostaje. Msza i Gorzkie Żale identycznie przebiegały jak u nas. Dopadło mnie zdziwienie dopiero, gdy siostra zakonna udzielała Komunii Świętej. A jeszcze większe, gdy po mszy podeszła dziewczyna, która była opętana i szatan zaczął przez nią przemawiać. Okropne przeżycie! Po mszy, gdy czekałam na resztę grupy, zauważyłam, że siostra zakonna podeszła do bezdomnego, porozmawiała z nim i chyba gdzieś zaprosiła. To się nazywa wcielenie tego, o czym się mówi na Mszy Świętej, w życie.